Na szczyt dzwonnicy San Marco, oddzielonej od katedry, a strzelającej w górę wysoko i samotnie, szło się nie po schodach, lecz po lekko pochylonej płaszczyźnie spiralnej, nader wygodnej, choć krętej, wchodzącego wcale nie męczącej.
Co kilka minut postępującym na szczyt dzwonnicy Dzierżymirskim migały z prawej strony małe okienka, pozwalające im pochwycić rąbek krajobrazu, ściany zaś wieży przepełnione były licznymi podpisami turystów. Względnie dość długo, bo powoli, zmęczeni poprzednim pośpiechem, szli pod górę Roman i Ola, zanim dostali się wreszcie na obszerną szczytową platformę dzwonnicy.
Roman, nachyliwszy się ku żonie, rzucił półgłosem: Co za wspaniałe i silne wrażenie, nieprawdaż?... Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz w tej samej chwili instynktownie urwał... Dzierżymirscy zadrżeli oboje. Kobieta przytuliła się, jak powój, do mężczyzny, on zaś objął opiekuńczym ruchem jej kibić i silnem ramieniem przycisnął wylękłą do siebie. To z dzwonnicy św.
Tuż stara cerkiew, w niej puszczyk i sowy, Obok dzwonnicy zrąb zgniły, A za dzwonnicą chróśniak malinowy, A w tym chróśniaku mogiły. Czy tam bies siedział, czy dusza zaklęta, Że o północnej godzinie Nikt, jak najstarszy człowiek zapamięta, Miejsc tych bez trwogi nie minie.