Na stole w jadalni gowartowskiego pałacu leżało kilka książek, obok w salonie i buduarze widniały porzucone pisma świeże na biurku w gabinecie przyległym bielały rozłożone arkusze, zapełnionego pismem papieru.
W pierwszych uściskach nadchodzącego zmierzchu stały cicho półobnażone drzewa parku, przeplatane gdzieniegdzie czerwienią, słały się aleje żółtawym od opadłych liście kobiercem bielały niewyraźnie w dali zagrody sioła, ciemniały jego osady, senna i mroczna świeciła tafla stawu.
Tajemnicze natomiast błękitno-srebrne księżycowe fale zalewały komnatkę, a w półświetle tem majaczyła postać Oli i bielały alabastrowe jej ramiona. Dzierżymirski, wchodząc, chciał przymknąć za sobą obite szarem suknem balkonowe okiennice. O, nie... nie zamykaj !.. Tak ładnie księżyc świeci, tak ślicznie!.. posłyszał w tejże samej chwili prośbę Oli.