United States or Chad ? Vote for the TOP Country of the Week !


Na stawie była cisza zupełna i kołysało się tylko próżne czółno, które powoli wróciło do swej równowagi... =Gołąbki.= Gwarno było w „gołębnikupodczas tego fixu . Rozgruchotały sięgołąbki”, rozchichotały, wstążki fruwały naokoło ramion i szyi, jak prawdziwe skrzydła gołębie. I wszystkie, jakby się umówiły ubrały się biało, popielato, perłowo lub blado lila...

Zdało się im bowiem, jakby ich tutaj nie było już zupełnie. Nie, oni stanowczo znikli, a znajdował się tu jeno jeden jedyny olbrzymi dźwięk, z którym istnienia wspólne zlały się, złączyły. Glos dzwonu przenikał ich do głębi, szedł do dna dusz, grał na fibrach nerwów; trząsł nimi, potężny w swej mocy wielki...

Przepotężne w swej sile, nie lubiące, by zapominano o niem, odrywało w tej chwili despotycznie od nieboszczyka, w skupieniu otaczających go dotąd ludzi. Troska o żywym wzięła górę!..

Znałem pewnego kapitana, który miał w swej kajucie lampę-meluzynę, zrobioną przez malajskich balsamistów z jego zamordowanej kochanki. Na głowie miała ogromne rogi jelenie. W ciszy kajuty głowa ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, powoli otwierała rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lśniła błonka śliny, pękająca od cichego szeptu.

A więc i staw, śniący fali swej szmerem, i łany, i polne kwiecie, i step, strząsający z traw swych niby łzy żalu drobne kropelki rosy... Jeden tylko umarły, jak głaz nieczułym jest na jęk, ból swego dziecka. Lecz czyż to złudzenie?..

Na łóżku zamajaczyła mu blada, już nie z tego prawie świata, sędziwa twarz pana Januarego. Drzwi zamknięto jednak w tej chwili Krasnostawski cofnął się dyskretnie i począł przechadzać się wielkiemi krokami po pokoju. Od czasu powrotu z podróży swej do miasta, na nim jednym prawie spoczywało wszystko. Przepędzał noce całe u chorego, doglądał go osobiście, wzywał lekarzy, konsylia.

Mężczyzna w swej automatycznej sztywności zastygły, siedział nieporuszony w kącie sofy, zdając się wydzielać z siebie ten chłód trupi i mrozić nim ożywioną jeszcze niedawno dziewczynę. Teraz było już ich dwoje smutnych, niemających dachu po nad duszą.

I Minuśka czerniała, żółkła, pozbywając się swej maski sztucznego uśmiechu, odsłaniając nagle swój szkielet już pruchniejący nieszczęśliwej, walczącej z życiem istoty. Leżała nieruchoma, z rękami obwisłemi, z ustami opuszczonemi w kącikach bolesnym skrzywieniem. Nagle wargi ściągnęła nerwowym skurczem i lekko, cicho gwizdać zaczęła.

Bo z przeczuciem bogactw, które czekać się zdawały tylko dotknięcia jego, czuł dobrze, zdawał sobie on sprawę z czegoś innego również. To była własność cudza!... Upomną się o nią niewątpliwie; on zaś, nie wiedząc, co się tam znajduje, możeby mógł jeszcze, pomimo swej nędzy, zwrócić właścicielowi ten oto przedmiot, czy uczyni to jednak, unurzawszy ręce w zawartości jego?

Kocham dłoń, do wężowej nawykłą pieszczoty, Paznokcie, zabarwione wypłowiałym różem, Piersi, nigdy niesyte swej własnej zniszczoty, I dwa zęby u wargi, pokalanej kurzem. Kocham pozór oddechu, co łamie pierś białą, Szat, zużytych na cuda, postrzępione kraje, I nie wiem, czy bym pieścił skwapliwiej to ciało W chwili, kiedy umiera, czy też zmartwychwstaje.